Archiwum 03 stycznia 2005


sty 03 2005 początek
Komentarze: 1

Sierpniowy dzień...

Ostre słońce wpadło do pokoju przez szparę w zasłonie. Przewróciłam się na drugi bok, czując jak uciekają mi obrazy przerwanego snu. Po chwili poczułam się już całkiem rozbudzona, więc przetarłam oczy, i zrzuciłam z siebie ciepłą kołdrę. Usiadłam na łużku, wsuwając stopy w puchate kapcie. Moje myśli zaczeły krążyć wokół lodówki, więc postanowiłam zjeść jakieś śniadanie. Przeszłam cicho koło sypialni rodziców, z której dochodził odgłos ich powolnych oddechów. Weszłam do kuchni, uchyliłam okno, i wsadziłm kromki do tostera. Czekając na moje śniadanie, oparłam się o parapet. Poczułam na twarzy chłodny powiew poranka, przymknełam powieki i na nowo ogarneła mnie senność. Oczami wyobraźni zobaczyłam twarze moich przyjaciół. Najpierw powjawiła się Ann, jej niebieskie oczy uśmiechneły się do mnie, by po chwili zmienić się w brązowe tęczówki pyzatej Paty, po chwili i ona rozpłyneła się, przyjmójąc postać zabawnego,  piegowatego Doda...uśmiechnełam się mimowolnie, ale nagle twarz przyjaciela znikneła a na jej miejscu pojawiła się postać przytojnego bruneta. Najpierw jego twarz, czarne rowichrzone włosy, zielone oczy w czarnych oprawkach okularów. Własnie te jego oczy najbardziej mnie intrygowały. Intensywnie zielone, żucały sojrzenie tak głębokie, że zdawały się penetrować każdy zakątek dyszy, czytając z niej jak z otwatrej księgi. Bałam się tych spojrzeń, jednocześnie ciągle ich szukałam. Właśnie zaczełam się zastanawiać, dlczego zauważyłam mojego sąsiada dopiero teraz, gdy nagły podmuch stroncił mnie z parapetu, a razem ze mną kilka kwiatów. Zobaczyłam przed sobą wielką sowe śnieżną. Wleciała przez okno, i usiadła dokładnie w tym samym miejscu w którym przed chwilą stałam. Patrzyła na mnie bursztynowymi oczami, z jawną niecierpliwością. Po chwili dostrzgłam, że trzyma  w dziobie jakiś papier, chyba kopertę. Zbliżylam się do ptaka, ale on w tym samym momencie upuścił przesyłkę, i wyfruną na zewnątrz. Drżącą ręką podniosłam kopertę. Była gruba, chyba pergaminowa, z jednej strony widniała woskowa pieczęć z jakimś hrbem, a z drugiej (tu zabrakło mi tchu) mój adres: Nadia Simith, Parapet kuchenny, Magnolia Street 7, Pettswille. Kto mógł mi wysłac tak zaadresowany list? Kto wiedział że akórat teraz będę się opierać o parapet? Zaczełam myśleć gorączkowo w poszukiwaniu znajomych z wytresowanymi sowami, ale nie przypomniałam sobie nikogo spełnijącego te kryteria. Nio cóż, chyba należy szukać wskazówek wewnątrz koperty. Delikatnie przełamałam pieczęć, i wyjełam 3 arkusze grubego pergaminu zapisanego fioletowym atramentem. Byłam tak zaskoczona tym co się stało przedchwilą w mojej kuchni, że nawet nie zastanawiałam się, jak ktoś zmieścił pół kilo papieru w tak małej kopercie. Rozłozyłam pierwszy arkusz, i zaczełam czytać:

''Droga Nadio, zostałem zmuszony do przekazania Ci bardzo ważnych informacji, domyślam się że trudno będzie Ci uwierzyć w to czego sie dowiesz, ale mimo to, muszę przynajmniej spróbować. Pomoże mi w tym pewna historyjka:

Dawno temu, żyła sobie szustka przyjaciół, (wrzyscy byli czarodziejami) w tym dwie kobiety. Jedna z nich wyszła za mąż, i urodziła synka, po czym zgineła wraz ze swym mężem, z ręki Czarnego Pana. Druga, pokochała przyjaciela, i zaszła z nim w ciąże. Niestety nie miała na tyle odwagi, żeby go o tym poinformować, zresztą nawet nie zdążyła, bo ojca jej dziecka, zamknięto w Azkabanie, potworym więzieniu, za zbrodnie której nie popełnił. Dorcas (bo tak miała na imię) po tragediach jakie spotkały jej przyjaciół, postanowiła się ukryć. Urodziła córeczke w samotności, i nie wiedział o niej nikt, oprucz mnie i Czarnego Pana. Osiem lat wychwywała małą, na zdolną czarownicę, niestety  zgineła, w niewyjaśnionych okolicznościach.  Jej córeczka została sama. Musiałem się nią zaopiekować, a najbezpieczniejszym miejscem dla niej, był dom mugoli (niemagicznych ludzi). Tak oto mała Nadia trafiła do rodziny zastępczej, i dorastała w błogiej nieświadomości swojego pochodzenia. Tak dobrze przeczytałaś: ''Nadia" bo to o Ciebie chodzi. To Ty jesteś małą czarownicą, której odebrano rodziców. Pewnie mi nie wierzysz, ale mam niepodważalny dowód. Spróbuj przypomnieć sobie cokolwiek ze swojego dzieciństwa, z okresu zanim zkonczyłać 8 lat. Nie możesz? A to dlatego że wyczyściliśmy Ci pamięć. Wybacz, ale to było jedyne wyjście..."

 W tym momencie urwałam, bo widocznośc przysłoniła mi warstwa łez. Słone kropelki coraz szybciej opadały na pergamin, rozmazując fioletowy atrament.

-Nie wierzę- myślałm - to nie może być prawda...chociarz...nie byłam podobna do rodziców...ale to żaden dowód...-wybuchnełam płaczem...przeciez dowód był nie do przebicia...osiem lat...lat z których nie pamiętałam zupełnie NIC...skoro autor listu o tym wiedział, nie mógł kłamać...chyba

Nagle zabrakło mi powietrza, podeszłam do okna, i przymknełam oczy. Łzy powoli toczyły się po mioch policzkach. Nagle poczułam na sobie czyjś wzrok, ocknełam się, i zobaczyłam parę zielonych oczu, wpatrujących sie we mnie z takim wyrazem, jakby ich właściciel znał mnie na wylot. Zamurowało mnie...na kilka chwil niwidzialna nić połączyła mnie z zielonymi tęczówkami. Przerwał ją dziwny zapach, odwróciłam się, i zobaczyłam, że z tostera wydobywa sie smuga szarego dymu. Oczywiście, nie dość, że wlatują mi do domu sowy, ktoś wmawia mi że jestem czarownicą, to jeszcze musiałam przypalić śniadanie. Odwróciłam się do okna, ale zielone oczy już znikneły.

Wepchnełam niedoczytany list do kopery (odziwo się zmieścił) i zaczełam wyskrobywać coś, co jeszcze półgodziny temu miałam zamiar zjeść. Poczułam na ramieniu czyjąś rękę. Odwruciłam się, i stanełam twarzą w twarz ze swoja matką.

-Musimy porozmawiać- powiedziała stanowczo, a ja tylko skinełam głową, widząc w jej dłoni list, taki sam jak ten który przyniosła mi sowa.

magia_i_milosc : :